Co mi strzeliło do głowy?

Jak każdy rodzic, chcę dla swoich dzieci dobrze.

Jestem mamą Seniorki (obecnie 2,5 roku) i Juniora (10 miesięcy). Jak dla każdego świeżo upieczonego rodzica przyjście na świat pierwszego dziecka było wycieczką na inną planetę. Miałam wrażenie, że nic nie potrafię zrobić przy dziecku. Na szkole rodzenia chyba niezbyt uważałam, bo po powrocie do domu nawet nie wiedziałam jak często karmić noworodka.

Parę miesięcy trwało zanim okrzepłam w nowej roli. Dopiero kiedy znikło widmo śmierci głodowej latorośli zaczęłam się zastanawiać jak rozgryźć kwestię wychowania mojego dziecka.

Sama po angielsku mówię płynnie, choć zdarza mi się przyciąć na jakimś brakującym słówku. Jest to dla mnie język roboczy - czytam w nim książki, oglądam filmy, mam anglojęzycznych znajomych i współpracowników. Bez angielskiego jak bez ręki. Moje dzieci miałyby żyć bez ręki?

Ogromny wpływ miały też na mnie podróże do Skandynawii. Tam dopiero dostrzegłam, że dwujęzyczność (z wyboru!) w wykonaniu ogólnokrajowym jest możliwa. Zaimponowało mi, że kierowca autobusu jest w stanie płynnie wyjaśnić jak z kilkoma przesiadkami dojechać z miasta A do B.

Nie bez znaczenia było też to, że moi rodzice w pewnym stopniu wychowywali mnie dwujęzycznie - mieliśmy “angielskie soboty” i “angielskie spacery”. Żadne mitologiczne katastrofy nie spadły na mnie z tego powodu. Nie doznałam pomieszania rozumów, a mowa ojczysta rozwijała się w regulaminowym tempie.

Wiedziałam też jak ogromne korzyści wynikają z dwujęzyczności. O tych korzyściach jeszcze będę niejednokrotnie wspominać, ale pokrótce mogę je podzielić na dwie grupy:

  • Korzyści materialne - lepsza praca, swoboda podróżowania, łatwiejsze nawiązywanie znajomości
  • Korzyści niematerialne - badania pokazują, że osoby dwujęzyczne są bardziej otwarte na inne kultury, tolerancyjne; ich mózg pracuje inaczej - bardziej krytycznie analizuje napływające informacje; dwujęzyczni łatwiej przyswajają kolejne języki, ponieważ mają ukształtowaną świadomość metajęzykową

Jednocześnie uważam, że szkolne nauczanie języka obcego nie jest wystarczające, żeby swobodnie posługiwać się językiem obcym. Umówmy się: dwie godziny tygodniowo nie uczynią z nas Josepha Conrada. Do tego niejednokrotnie lekcje skutecznie zniechęcają dziecko do nauki języka. Po co czynić obowiązkiem coś, co może być świetną zabawą?

Tym samym zapadła decyzja o wprowadzeniu języka obcego i pojawiło się pytanie: Kiedy?

W tym miejscu muszę wspomnieć o mojej fascynacji pedagogiką Montessori. Zauważyłam, że wykorzystywanie obserwacji M.Montessori w przypadku mojej rodziny daje rewelacyjne efekty. Jednym z założeń tej pedagogiki jest wykorzystywanie okresów wrażliwych (sensitive periods) do nauki danej umiejętności. Zwróćcie uwagę, że większość dzieciaków ma w swoim życiu “fazę” na chodzenie po krawężniku, kolekcjonowanie rupieci (kamyczki, patyczki), czy pykanie folii bąbelkowej. Tego typu pasje realizują ich wrodzoną potrzebę uczenia się nowych umiejętności i zazwyczaj występują u wszystkich w tym samym okresie życia. Chodzenie po krawężniku to ćwiczenie równowagi, pykanie bąbelków rozwija motorykę małą, a tworzenie kolekcji to przyczynek do nauki matematyki.

Jak się już pewnie domyślacie, okresem sensytywnym na naukę języka jest okres niemowlęcy (ba! prenatalny) i wczesne dzieciństwo. Dziecko w tym okresie ma umysł nastrojony na naukę wymowy, gramatyki i słownictwa. Sprawia mu to po prostu frajdę!

Nie było więc czasu do stracenia. I tak popłynęłam…

A teraz moja Seniorka wita mnie co rano słowami: Mummy, you are a rabbit! :)

Author image
Spiritus movens mamtonakoncujezyka.pl, posiadaczka dwójki dzieci i trzech par rąk (od czasu założenia bloga)